Przed Tobą
- Przedstawię Ci moją historię z knotuzją i dalszym jej losem
- Odkryjesz rolę fizjoterapeuty Grzegorza
- Zobaczysz moją refleksję na temat dbałości o zdrowie
Trzy lata temu wpadłem na epicki pomysł, żeby potrenować na plaży. Z dwójką kumpli, którzy zaproponowali mocny trening koszykarski. Nie miałem pojęcia, co będziemy robić. Miałem tylko mocne przekonanie, że dam radę. W końcu sam trenuję 6 razy w tygodniu. Spotkaliśmy się na plaży w Orłowie. Ściągnęliśmy buty, żeby gołymi stopami lepiej stabilizować ciało podczas ćwiczeń.
Po rozgrzewce przyszła pora na pierwsze ćwiczenie treningowe. Sprint na 50 metrów. Ile pary w nogach i glikogenu w mięśniach. Potem powrót w podskokach w niskim przykucu. Pierwszy pobiegł Krzysztof. Potem Bartosz. Przyszła moja kolej. Przygotowałem się do odbicia i maksymalnego sprintu i ruszyłem. W momencie gdy wybijałem się do pierwszego kroku, poczułem jakby ostre smagnięcie biczem. Jakby kamieć uderzył mnie ostro w łydkę. Myślałem, że to rzeczywiście jakiś fizyczny obiekt odbił się od piasku i po prostu mnie trafił.
Próbowałem biec dalej. Ale nie mogłem. Ból nie był nawet wielki. Nie mogłem, bo… moja lewa noga przestała działać. Pokuśtykałem chwilę. Podbiegli do mnie kumple. Szybka diagnoza koszykarzy, „zerwany albo naderwany mięsień”.
Bohatersko powlokłem się do samochodu. Odmówiłem wszelkiej pomocy. Z treningu pojechałem prosto do domu. Obłożyłem nogę lodem i… zacząłem sprawdzać w intrenecie, jakie są objawy i rokowania.
Po 20 minutach czytania byłem już pewny. Samo się nie zagoi. Pojechałem na SOR. Tam przyjęto mnie po jakichś 25 minutach. Lekarz ortopeda obejrzał nogę i powiedział, „naderwany mięsień brzuchaty łydki”. Kazał kupić maść przeciwbólową i przeciwobrzękową. Wypisał Ketonal i odesłał do domu.
W drodze, zadzwoniłem do mojego kuzyna – lekarza ortopedy. Nie pozostawił mi złudzeń. Od razu zawyrokował, że potrzebny będzie gips. Nie chciałem się z tym pogodzić. Zadzwoniłem do mojego fizjoterpeuty i masażysty – Grzegorza Ziemby. Jednego z dwóch facetów, którzy mnie dość regularnie, profesjonalnie dotykają – jeden to mój fryzjer, o którym pisałem. Drugi to właśnie Grzegorz.
Było dość późno. Grzegorz jednak nie spał i przytomnym głosem mnie uspokoił. Powiedział, żebym przyszedł do niego z samego rana.
Przyszedłem, choć raczej się doczłapałem, nieumiejętnie wspierając się na kulach pożyczonych od kumpla. Grzegorz obejrzał i powiedział, żebym kule odrzucił. Żebym starał się delikatnie, ale jednak chodzić. I zaczął terapię.
Po dwóch tygodniach chodziłem już normalnie i wróciłem do treningów.
Grzegorz to nie cudotwórca. Choć można powiedzieć, że dokonał cudu. Wolę jednak o nim myśleć nie w kategorii paranormalnych zdarzeń i magicznych umiejętności. Jego przewagą jest wiedza. I niezwykła sumienność oraz precyzja. Cały czas się uczy i rozwija. Nie eksperymentuje jednak na pacjentach. Musi mieć pewność, że dana technika jest sprawdzona i naukowo udokumentowana.
Ratuje crossfitowców, sportowców i innych. Uwalnia od bólu. Rehabilituje. Nieraz pod wpływem jego leczącego dotyku potrafię zakląć siarczyście pod nosem albo głośno jęknąć. Jednak zawsze wychodzę trochę bardziej naprawiony.
Te dwa tygodnie rehabilitacji to był przypadek ekstremalny. Zazwyczaj pojawiam się u Grzegorza, gdy jestem przetrenowany, przepracowany. Czasem pracujemy nad tak egzotycznymi obszarami jak mięśnie rzuchwy – bo przy mojej specyfice zawodowej trzeba o nie zadbać. Czasem pracujemy nad szyją i głową, zmasakrowanymi od technologii. Zawsze jednak mam świadomość, że jestem w dobrych nomen omen rękach.
W tym cyklu pojawiają się ludzie, którzy zmieniają świat. Tacy, którzy pomagają. Grzegorz pomógł mnie i wielu innym. Z niecierpliwością czekam na kolejną wizytę. Bo o zdrowie trzeba się troszczyć – nie tylko gdy już jest za późno.
Zajrzyj na stronę Grzegorza.
Komentarze
Proszę o zachowanie kultury wypowiedzi w komentarzach.