Pomazańcy, Kamil Kozieł i „to zależy”, czyli komu ufać na szkoleniach: #słowo_na_niedziele_36

Opublikowano Kategorie Lifestyle, Pitching, PsychologiaTagi , , , ,

Ostatnio prowadziłem szkolenie ze storytellingu dla HR menadżerów i menadżerek. Grupę 12 osób wyposażyłem w sprawdzone i przebadane techniki i narzędzia. Ćwiczyliśmy pozyskiwanie uwagi na podstawie badań nad uwagą endogenną (Model uwagi Corbetty i Schulmana, 2002). Testowaliśmy skuteczność waluty społecznej (ang. social currency), stosując wymiary przebadane przez Jonah Bergera i Katherine Milkman (Berger, Milkman 2012). Budziliśmy ciekawość słuchaczy stosując się do wskazówek i wniosków z meta-analiz Murraya Davisa (Davis, 1971). 

Koncepcja, przykład i praktyka. Minimum metody podawczej, maksimum ćwiczeń własnych. Tak wyglądają moje szkolenia. 

Po warsztacie jadłem z uczestnikami szybki lunch. Jedna z kursantek powiedziała, że była ostatnio na intensywnym szkoleniu z wystąpień i prezentacji, na którym trener przedstawił raczej autorytarnie swoją metodę. Powiedział, że „gdy prezentujesz zawsze musisz we wstępie postawić tezę, w rozwinięciu podać trzy argumenty tę tezę wspierające, a następnie udowodnić siłę tych argumentów za pomocą danych i symulacji”. Dodał jeszcze, że na końcu trzeba koniecznie tezę powtórzyć. 

Dopytałem jeszcze o kilka szczegółów i powiedziałem, że wygląda mi to na szkolenie z elementami tzw. Pyramid Principle (metoda Barbary Minto z lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku) oraz elementami tzw. structured communication. Oba schematy są bardzo dobre i przydatne w określonych sytuacjach. Pyramid Principle przydaje się bardzo, gdy chcemy na przykład kogoś przekonać do swojej rekomendacji, pomysłu czy całego projektu. Czyli lepiej sprawdza się, gdy mówimy (lub przekonujemy) do przyszłych działań. 

Dziewczyna, z którą rozmawiałem, ośmieliła się i powiedziała, „no właśnie, ja czułam że moja prezentacja i opowieść o PRZESZŁYM projekcie jakoś się w ten schemat nie do końca wpisuje”. Przyznała, że mimo tych wątpliwości próbowała wepchnąć swą treść i myśl w schemat zaproponowany przez prowadzącego. Dlaczego? Bo trener był bardzo przekonywujący, sprawny retorycznie i arbitralny. Nie przyjmował głosu sprzeciwu. Nie szukał niuansów i nie używał też mojego ulubionego trenerskiego „to zależy”. 

Komunikacja (w tym prezentacje) to sport niezwykle kontekstowy. Wiemy bardzo dużo o uwadze, o przetwarzaniu informacji, o pamięci. Wiemy o stylach poznawczych. Wiemy o strukturach narracji, o schematach budowania treści, które opracowali i przepracowali naukowcy, pisarze, stand uperzy, a nawet konsultanci tacy jak wspomniana Barbara Minto. Jednak powinniśmy pamiętać, że akurat w tej dziedzinie trzeba być ostrożnym w serwowaniu dogmatów. 

Uczestniczce mojego szkolenia poradziłem raczej strukturę storytellingową do opisywania projektu z przeszłości. Taką, w której można jasno pokazać intencję i przeszkody. Można wyjawić motywacje bohatera i wzmocnić zapamiętywanie treści i wniosków (Bower, Clark 1969). Potwierdziłem też, że sama struktura i rytm „na trzy” (sugerowane przez trenera) mają sens, ale jako jeden z elementów struktury opowieści. 

Nie dogmatyzowałem. Byłem pokorny. Bo to postawa, którą chcę pielęgnować. 

Kiedyś było inaczej. 

Kiedyś sam rozpowszechniałem bzdurną i niewłaściwą interpretację badań profesora Mehrabiana. Jak wielu startujących na początku 21 wieku leszczy byłem głupi, młody i arogancki. Stawałem przed ludźmi i mówiłem, „Słowa odpowiadają za zaledwie 7% przekazu. Za 38% odpowiada ton głosu, a 55% mowa ciała”.  Dziś wiem, że to bzdura. I sam o tej bzdurze mówię na każdym szkoleniu z komunikacji. 

Odkupienie grzechów młodości. Ale też pokorne mierzenie się z tym, że czasem człowiek cytuje badania, które niewłaściwie zinterpretował albo zbyt pobieżnie wyciągnął wnioski. 

Czasem też pokorne przypominanie sobie, że nauka to nie autostrada wyścielona wymuskaną warstwą dogmatów. To wyboista kręta droga po której pełzamy (szczególnie w naukach społecznych) do obiektywnej prawdy. Często włażąc w zaułki, z których trudno się wyplątać. 

Trzeba jednak nauczyć się mówić, „to zależy”, „nie wiem, ale sprawdźmy jak możemy się tego dowiedzieć”. I trzeba się nauczyć mówić, „rzeczywiście nie miałem racji”. Na szczęście o wiele łatwiej człowiek to znosi, gdy chodzi mu o obiektywną prawdę a nie o to, żeby mieć rację. 

Gdy dowiedziałem się, że replikacje badań nad Power Posing nie potwierdziły wpływu stania w mocnej pozycji (Power Posing) na nasze hormony, zmieniłem treść bloku szkolenia, w którym mówię o radzeniu sobie ze stresem. Gdy dowiedziałem się, że replikacje badań Dana Arielego nad wpływem „przypominania sobie 10 przykazań na skłonność do oszukiwania” obaliły pierwotne wnioski badacza, pogodziłem się z tym. 

Niektórzy się nie godzą. Szczególnie ci, którzy lubią pozycję GURU, pomazańca, kogoś kto jest ponad nauką i naturą, która i tak wszystko weryfikuje. Bezlitośnie. 

Ja nie chcę być guru. Nie chcę być charyzmatycznym mówcą. Bywam spokojniejszy. Mniej bucowaty. Mniej arogancki. I zdecydowanie mniej pewny na 100%, że jest tak jak jest. Chyba, że chodzi o sytuacje, w której wiem, że raczej na 100% tak nie jest. 

Tak dzieje się, gdy ktoś pyta mnie o „złoty standard liczby slajdów na prezentacji” albo przekonuje, że nie ma niczego złego w ładowaniu całego tekstu narracji na slajd i serwowaniu widowni zdublowanego przekazu echoicznego (słuchowy) i ikonicznego (wizualny)

Wiele z mitów na temat prezentacji zebrał w swojej bardzo dobrej prezentacji mój młodszy brat sceniczny. Człowiek, który ponoć ode mnie wiele się nauczył. Człowiek, od którego ja na pewno się wiele nauczyłem. Kamil Kozieł. Zebrał i się z nimi rozprawił. 

Teraz możesz obejrzeć jego wystąpienie i podać je dalej. Dobre prezentacje świata nie zbawią, ale na pewno nieco poprawią los twój i wielu ludzi, którzy na codzień robią złe prezentacje i tych, którzy potem tych złych prezentacji muszą wysłuchiwać. 

Ufaj tym, którzy nie są pewni na 100%. Ufaj tym, którzy wolą sprawdzać i eksperymentować. I strzeż się tych, którzy koniecznie chcą mieć rację. Nawet jeśli mają dobre intencje. Bo którzy ich nie ma 🙂 

PS: Czasem zdarzają się sytuacje, w których człowiek musi się pogodzić z ciosem zadanym badaniom, w które bardzo wierzył. Tak było, gdy zdemaskowano Eksperyment Więzienny Zimbardo, który naprawdę należy już chyba nazywać Happeningiem Więziennym Zimbardo. Tak było niedawno, gdy okazało się, że duża część prac Eysencka (tego od psychologii osobowości) była oparta na zafałszowanych badaniach.  

Wtedy jednak trzeba przełknąć łzy, dumę i iść dalej. Zwłaszcza, że są też przykłady naukowców, którzy sami się reflektują. Jak na przykład Pani Susan Blackmore, która sama badała fenomen out-of-body experience, bo go „przeżyła”. Miała silne przekonanie i silne emocje. A potem zweryfikowała swoje myślenie i po latach badań doszła do wniosku, że jej odczucia bycia poza ciałem, były wynikiem specyficznych zaburzeń poznawczych i po prostu figli, jakie płata nam mózg. 

Sama Blackmore powiedziała:

It was just over thirty years ago that I had the dramatic out-of-body experience that convinced me of the reality of psychic phenomena and launched me on a crusade to show those closed-minded scientists that consciousness could reach beyond the body and that death was not the end. Just a few years of careful experiments changed all that. I found no psychic phenomena—only wishful thinking, self-deception, experimental error and, occasionally, fraud. I became a sceptic.

Photo by Simon Stolzenbach from Pexels