Doktor Ruszkiewicz: #humans_of_my_life_6

Opublikowano Kategorie Lifestyle, Psychologia, Tak tylko mówięTagi ,

Kiedy byłem mały miałem astmę. Z ostrym przebiegiem. Pamiętam do dziś jeden atak. Miałem może 9 lat. Mieszkaliśmy wtedy kątem u dziadków. Rodzice sprzedali już poprzednie mieszkanie, a na nowy dom trzeba było jeszcze poczekać. Zajmowaliśmy jeden duży pokój, prowizorycznie podzielony na dwa, masywnym ciemnobrązowym regałem. W „pokoju” moim i siostry mieściło się piętrowe łóżko, biurko i mała szafka. W „pokoju” rodziców stała rozkładana kanapa i stół. 

Tego ranka siedziałem sam w części rodziców. To mogła być sobota. Może niedziela. Mama była w kuchni. Z babcią. I nagle poczułem, że się duszę. Wyobraź sobie to. Nabierasz powietrza, by zanurkować pod wodą i nagle orientujesz się, że nie możesz wypłynąć. Powietrza już nie ma. Czujesz tylko ucisk. Potworna panika. Wynurzasz się. Próbujesz wziąć oddech a strumień powietrza zatrzymuje się gdzieś w krtani. I żadną siłą nie możesz go wziąć głębiej. 

Tak się czułem. Ostatkiem sił krzyknąłem „mamo”. Zduszony dźwięk prawie pozbawiony siły samogłosek wypełnionych powietrzem. Mama go słyszy. Przybiega i podaje Berotec. Lek wziewny. Zapisany przez doktor Ruszkiewicz. 

Do doktor Ruszkiewicz nie trafiliśmy od razu. Na astmę chorowałem od szóstego roku życia. Pierwsze kroki skierowaliśmy do poradni na 10 Lutego w Gdyni. Długo tam nie zostaliśmy. Pamiętam, jak potem mama zawsze mówiła, że gdybyśmy nie znaleźli ostatecznie doktor Ruszkiewicz, to tamta pierwsza doktor, z 10 Lutego, leczyłaby mnie sterydami. 

Doktor Ruszkiewicz była inna. Chyba bardzo nowoczesna, jak na swoje czasy. Nie traktowała mojej astmy jak kalectwa. Traktowała ją jak coś, z czym można normalnie dobrze żyć. Leki były. Oczywiście. Ale zaleciła też basen. I tak zacząłem pływać. Dużo. Byłem nawet w reprezentacji juniorów klubu pływackiego Arka. 

Były też nowe, niedostępne nigdzie indziej leki i metody. Czasem trzeba było na nie czekać, bo w latach osiemdziesiątych były sprowadzane z zagranicy. Doktor jednak robiła wszystko dla swoich pacjentów. Przez wiele lat chodziliśmy do niej do przychodni na Wrocławskiej w Orłowie. Wizyty, zabiegi, odczulanie, szczepienia. W końcu astma zelżała. Odpuściła. Wyrosłem z niej. Może dlatego, że ona mnie do tego przekonała. To było takie piękne soft power doktor Ruszkiewicz. Stanowczo-łagodna. Energiczna, ale dokładna. 

Ostatnio, kiedy jechałem autobusem na dworzec, spotkałem ją. Wyglądała dokładnie tak samo jak ta miła postać w białym fartuchu, sprzed 35 lat. Przysiadłem się. Porozmawialiśmy. Poznała mnie od razu. Żywa, energiczna. Mówiła o filmach, na które chodzi do Gdyńskiego Centrum Filmowego z przyjaciółmi. Mówiła o chórze, w którym śpiewa. Rozmawialiśmy też chwilę o mnie. Nie mam pojęcia ile ma lat. Ale była dokładnie taka sama. 

Moja mama czasem spotyka ją na różnych zajęciach w Gdyni. Na gimnastyce, na jodze. Drobna, niska, zwinna. Krótkie, lekko kręcone włosy. Ciemnobrązowe. Od lat te same. 

Czasem widzę ją, jak jedzie samochodem, ulicą Legionów. Jest w sumie moją sąsiadką. Nie wiem, czy jeszcze przyjmuje pacjentów. Ale wiem, że przez całe swoje lekarskie życie pomogła tak wielu. Mi na pewno. Jest jedną z tych lekarek, które słuchały uważnie. Nie wiem, jak by się potoczyły moje losy, gdyby nie ona. Gdyby nie zalecony basen. Gdyby nie odrzucone sterydy. Gdyby nie leki z zagranicy. Gdyby nie bolesne, ale skuteczne odczulanie. 

Są ludzie, którzy nie przyczyniają się do radykalnej zmiany. Są tacy, którzy po prostu miękko i stanowczo kształtują twoje życie. A ty czasem nawet nie wiesz, że to się dzieje. Po latach jednak doceniasz. Jestem wdzięczny. Bardzo. Każdemu lekarzowi, który stawiał mnie na nogi. Szczególnie jednak chyba pamiętam właśnie doktor Ruszkiewicz. W sumie była taką miłą drobną wróżką mojego dzieciństwa. Przebraną za panią doktor w białym fartuchu ze stetoskopem na szyi.