Rok, w którym nie było lata

Opublikowano Kategorie Psychologia, Tak tylko mówięTagi , , ,

O tym, co ma wulkan do rowerów i dyscyplinarka do kariery

Kojarzysz Josepha Mallorda Williama Turnera? Jego najważniejsze dzieła to Deszcz, para, szybkość, Upadek Kartaginy, Burza śnieżna na morzu, oraz Zachód słońca. Ten ostatni obraz to studium rdzawego nieba. Wygląda niemal jak kadr z Mad Maxa. Mnie zachwycają te kolory. Turnera i innych, którzy malowali w 1816 roku, pewnie intrygowały. Taką nieposkromioną intensywność sepii widzieli być może po raz pierwszy.

Turner i współcześni malarze nie wiedzieli, że uwieczniają powidoki kataklizmu, który – jak szacują badacze – zabił nawet do 250 tysięcy ludzi¹. 

Mary Shelley w tym samym roku zapisała pierwszy szkic „Frankenstaina²”. Na pomysł, wydanej w 1918 roku książki, Shelley wpadła w willi Diodati nad Jeziorem Genewskim 16 czerwca 1816.  Tego dnia – z Byronem, Jamesem Polidorim i kilkoma innymi znajomymi – siedziała w domu. Byron postawił przed całym towarzystwem wyzwanie – konkurs na opowieść grozy. Adekwatnie do aury – bo lato roku 1816 było wyjątkowo deszczowe i chłodne.

Spędziłam lato 1816 roku w okolicach Genewy. Było wyjątkowo zimno i deszczowo i wieczorami zbieraliśmy się przy kominku, delektując niemieckimi opowiadaniami o duchach. Te baśnie budziły w nas chęć, by je naśladować. Dwoje przyjaciół […] oraz ja postanowiliśmy, każde z osobna wymyślić historię opartą na fenomenach nadprzyrodzonych.

Mary Shelley w przedmowie do pierwszego wydania „Frankensteina”.

Turner i Shelley udokumentowali zeitgeist³ 1816 roku. Roku, w którym nie było lata.  Dlaczego? Bo na wyspie Sumbawa wybuchł wulkan Tambora. I była to erupcja spektakularna.

Wulkan wybuchł 5 kwietnia 1815 roku. Wcześniej – od 1812 – potwór, o którym myślano, że nigdy już nie wstanie – mruczał. Mieszkańcy okolicznych wsi domyślali się, co to oznacza. Nie wiedzieli jednak, że zbliża się największa erupcja w udokumentowanej historii ludzkości.

Pięć dni po pierwszym wybuchu – 10 kwietnia rozpętało się piekło. Wulkan wyrzucił ze swoich trzewi chmurę dymu i ognia na wysokość 43 km.

Eksplozje były tak potężne, że ich odgłosy było słychać nawet na Sumatrze. Wyspie oddalonej od Sumbawy o ok. 2000 km! Masa opadającego popiołu była tak duża, że pod jego ciężarem waliły się dachy domów. Uprawy rolne zostały doszczętnie zniszczone. W pobliskich miastach nastała ciemność, która utrzymywała się przez kilka dni. Wschodnie wybrzeże Jawy przykryła 23-centymetrowa warstwa popiołu.

Spływający z wulkanu materiał piroklastyczny dotarł do morza, wywołując 10-metrową falę tsunami. Woda zniszczyła część domów na wyspach Moyo, Sanggar i Bima. Dzień później – 11 kwietnia, 2-metrowa fala tsunami dotarła do wschodniego wybrzeża Jawy. Zginęło ponad 4 tysięcy ludzi. Na Morzu Flores i w Zatoce Saleh unosiły się ogromne kry pumeksu, których średnica dochodziła do 5 km.

Potężnie ucierpiała lokalna ludność. Ale nie tylko ona.

Skutki katastrofy z 1815 roku były odczuwane globalnie. Rok 1816 był określany właśnie jako „rok bez lata”. Anomalie klimatyczne doprowadziły do obniżenia temperatury o ok. 3-4 stopnie Celsjusza. To wpłynęło na życie mieszkańców półkuli północnej.

Wiosną i latem 1816 roku w niemal całej Europie (zwłaszcza na północy) i w południowo-wschodniej części Stanów Zjednoczonych mieszkańcy mierzyli się z anomaliami. W stanach Nowy Jork i Maine w czerwcu spadł śnieg, a w Connecticut odnotowano siarczyste mrozy. Intensywne opady śniegu zarejestrowano także w Kanadzie, głównie w Montrealu i Quebec City.

W Szwajcarii, w której lato spędzała Mary Shelley z towarzystwem, plony były katastrofalnie niskie. Brak słońca, niskie temperatury, ciągłe opady deszczu i przymrozki zrobiły swoje.

Zresztą nie tylko w Szwajcarii. W prawie całej Europie ludzie głodowali. To zresztą ostatni głód w tej części świata, spowodowany przez warunki naturalne, a nie przez człowieka.

W Indiach – także z powodu niedożywienia i anomalii pogodowych – wybuchła epidemia cholery. Była potężna. Jej fala dotarła aż do Moskwy.

Zachody słońca, które dokumentował Turner to powidoki tamtej katastrofy. „Frankenstein” Mary Shelley to też owoc, tego, co działo się rok wcześniej na wyspie Sumbawa.

Turner obserwował i rejestrował rzeczywistość. Shelley skleiła w pierwszym szkicu mrocznego ducha epoki. Ten szkic powstał w ciągu jednego mrocznego wieczoru. Mrocznego, jak całe lato 1816.

To dwa przykłady kreatywnego działania, które wyrosło z katastrofy. Można powiedzieć, że powstały dzięki temu, że wybuchł wulkan Tambora. Gdyby nie wybuchł, niebo w Europie nie wyglądałoby tak niesamowicie.

Gdyby nie wybuchł, lato 1816 w Szwajcarii (i nie tylko) byłoby pewnie gorące. A Shelley nie siedziałaby przy kominku, racząc się opowieściami grozy. Opowieściami, w których echem odbijały się obrazy żebrzących na drogach głodujących wieśniaków.

Prace Turnera i powieść Frankensteina to nie jedyne kulturowe pozostałości tej katastrofy. Dzięki temu, że w 1816 nie było lata, mamy rower. Płony owsa były tego roku tak niskie, że utrzymanie koni stało się potwornie drogie. Zauważył to Karl Freiherr Drais von Sauerbronn. Latem 1817 roku po raz pierwszy zaprezentował swoją maszynę do biegania. Samo urządzenie wyglądało jak rower. Tyle że nie miało napędu (pedałów i napędu). Żeby jechać, trzeba się było odpychać. Jechało się jednak szybciej, niżby się chodziło. I taniej niż konno.

Aż się chce powiedzieć, „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Tylko że to by oznaczało, że bezdusznie przehandlowałem śmierć kilkuset tysięcy ludzi za piękny obraz i dobrą powieść.

Prostota tego powiedzenia może skłaniać do okrutnych skrótów myślowych. Ale czy powinniśmy w ogóle wykluczyć prawdziwość tego stwierdzenia? Nie wiem tego na pewno.

Wiem jednak, że na poziomie indywidualnym tragedie mogą prowadzić do tak zwanego wzrostu posttraumatycznego.  Jednak nie u wszystkich. Niektóre badania wskazują, że u PTG (ang. post-traumatic growth) wystąpi u zaledwie 25% populacji. Inne mówią, że może dotyczyć nawet do 50% ludzi, którzy doświadczą traumy. W ich przypadku to, co złe rodzi to, co dobre.

Znów jednak nie ryzykowałbym stwierdzenia, że warto cierpieć, by się rozwijać. I na pewno nie pocieszałbym kogoś słowami „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Bo owoce zrodzone z katastrofy mogą pojawić się późno. Lub wcale.

Na koniec opowiem ci historię.

Kiedyś pracowałem w teatrze muzycznym. 7 lat tańczyłem, śpiewałem i grałem. Dość dobrze, ale nie świetnie. Na pewno nie na tyle dobrze, żeby zrobić wielką karierę. W sumie nawet kariera w rozmiarze S mi nie groziła.

W 2006 roku zachorowałem na grypę. Potem wdało się zapalenie oskrzeli. Nie przestałem jednak pracować. Bo w teatrze tylko śmierć usprawiedliwia nieprzyjście do pracy. I to własna – nie kogoś bliskiego. Takie miałem przekonanie. Bardzo trujące.

Wiec pracowałem dalej. Czułem się coraz gorzej. Chudłem. Wymiotowałem. Źle spałem.

Wielkanoc tego roku mieliśmy spędzić z rodziną na Śląsku. Pojechałem tam, wszedłem na drugie piętro kamienicy, w której mieszkali wujek z ciocią. I padłem. Dosłownie.

Mój kuzyn – lekarz – zdecydował od razu, że wzywamy karetkę. Pojechałem do szpitala. Tam okazało się, że nie powinienem żyć. Miałem rozległe zapalenie mięśnia sercowego i natlenienie krwi poniżej 90%.

Kolejne 6 tygodni spędziłem w szpitalu. Potem mogłem wrócić do pracy. Ówczesny dyrektor – Maciej Korwin – powiedział, żebym odpoczywał i wrócił w swoim czasie. A ja powiedziałem, że już nie wrócę. Bo te 6 tygodni to był czas nie tylko leczenia. To także był czas myślenia. I dzięki temu wiedziałem już, że nie chcę być średnim aktorem. Bo świat nie potrzebuje więcej średnich aktorów. Złych zresztą też nie.

Ja postanowiłem, że zacznę od zera. Nie wiedziałem do końca, co będzie moim zerem. Ale wiedziałem, że nie chcę wrócić do teatru. Gdybym prawie nie umarł, nie byłbym tu gdzie jestem.

Takich historii mam jeszcze kilka. Wszystkie prawdziwe. O tym, jak zwolnili mnie dyscyplinarnie z pracy. O tym, jak wpadłem w nałóg, który srogo mnie kosztował. O tym, jak wygrałem Startup Weekend, żeby potem przegrać projekt.

Każda z tych historii to wyjątkowa narracja o mnie i o tym, kim jestem. Bez nich mnie nie ma. Tak jak nie ma „Frankenstaina” bez roku, w którym nie było lata.

I być może temu służą historie. Żeby nadać sens temu, co sensu zdaje się nie mieć.


¹ Ciekawostka – liczbę 250 tysięcy twój mózg postrzega inaczej niż 250 000 i inaczej niż ćwierć miliona. Mimo że to oczywiście dokładnie taka sama ilość. Nasz mózg byty nawet tak obiektywne, jak liczby, postrzega subiektywnie. 250 000 zapisane ze spacją uzna za i zapamięta jako większe niż 250000 czy 250 tysięcy. 

² Frankenstein to nie tylko nazwisko szalonego geniusza z powieści Mary Shelley. To także dawna nazwa Ząbkowic Śląskich. W roku 1606 w tymże mieście panowała zaraza. O jej wywołanie posądzono ośmioro grabarzy: sześciu mężczyzn i dwie kobiety. Aresztowano podejrzanych i powołano komisję złożoną z kilku miejscowych i zamiejscowych lekarzy. Początkowo komisja potraktowała sprawę jako przesąd, dopóki nie przeprowadzono rewizji u jednego z grabarzy. Znaleziono w jego domu wiele pojemników z trującym proszkiem.

W toku śledztwa podejrzanych poddano torturom, podczas których przyznali się, że sporządzali trujący proszek ze zwłok. Proszek ten rozsypywali kilkukrotnie w różnych domach i na ich progach. Smarowali nim również klamki i kołatki, przez co wielu ludzi zatruło się i zmarło. 

Ponadto kradli pieniądze w domach, okradali zwłoki, zabierając z nich opończe. Zmarłym brzemiennym kobietom mieli też rozcinać brzuchy, by wydobyć płody, a serca małych dzieci zjadać na surowo. Przyznali się do okradzenia miejscowych kościołów z ołtarzowych obrusów oraz z dwóch nakręcanych zegarów, które także sproszkowali, by wykorzystać je do czynienia czarów. Jeden z nich, nowy grabarz pochodzący ze Strzegomia, miał także zhańbić ciało młodej dziewczyny. 

Współcześnie ocenia się, że większość informacji o czynach, zwłaszcza tych niesamowitych, była wymuszona torturami, zwłaszcza że nie da się ich wytłumaczyć chęcią zysku. Można jednak oceniać, że zasadnicza część oskarżenia, poświadczona oceną lekarzy, nie była bezpodstawna. 

Czy Shelley słyszała o grabarzach z Frankenstein? Niewykluczone. Wydarzenia były głośne w całej Europie. Opisywała ją między innymi gazeta „Newe Zeyttung” wydawana w Augsburgu. 

³ Zeitgeist to niemieckie wyrażenie oznaczające „ducha czasu” lub „ducha epoki”. Wyrażenie to odnosi się do intelektualnego i kulturalnego klimatu epoki. W języku niemieckim słowo to ma szersze znaczenie, niż sugerowałoby to tłumaczenie. Dlatego wolę mówić i pisać zeitgeist, a nie „duch czasu”.