Za czym kolejka ta stoi, czyli premiera mailbox app

Opublikowano Kategorie Lifestyle, Marketing, PsychologiaTagi , , , , , , , , ,

Od czasu do czasu lubię się świadomie dać złapać w sidła mechanizmom marketingowym – tak z pełną premedytacją oddać się w łapy innych kolegów z branży i popatrzeć co działa, a co nie. I zazwyczaj dochodzę do wniosku, że od lat działa to samo – reguła niedostępności, doskonała użyteczność i melodia, którą lubię nucić.

Ale do rzeczy – ostatnimi czasy zamieniłem natywną apkę pocztową na iPhonie na genialną aplikację od google, czyli po prostu gmaila na urządzenie mobilne. Pobrykałem sobie i brykla bym pewnie dalej, gdyby nie informacja, że wychodzi nowa ciekawa aplikacja Mailbox. Postawnowiłem się zainteresować – niejako zawodowo. W końcu trzeba prześledzić jak się robi dobry hype wokół launchu produktu, czyli (po polsku) jak się generuje zainteresowanie przed premierą produktu.

Wszedłem na stronę apki (anonsowanej oczywiście na Techcrunchu) i zobaczyłem miły przyjazny filmik z fajną muzyczką i jeszcze fajniejszą obietnicą osiągnięcia świętego graala każdego człowieka pracującego z mailami – stan skrzynki zero. Taka bowiem jest główna propozycja wartości za tym projektem – ogarniesz maila tak genialnie, że zdobędziesz czas na wszystko. Propozycja ciekawa, zwłaszcza, że przecież chodzi o aplikację, która zbiera Twoje konta pocztowe w jedno i pozwala po prostu odbierać pocztę, ale czy tylko… o tym zaraz. Na razie skupmy się na drodze, którą musiałem przejść, żeby apkę mieć.

Najpierw rejestracja w kolejce – czyli oczekiwanie zostaje wydłużone w czasie. Reguła niedostępności działa. Mile połechtane ego też – w końcu warto być early adopterem. Dostaje swój numerek, jak na poczcie i czekam. W końcu jest – dostaję smsem info, że ruszam w tany z nową apką. I tu zderzenie z kolejną kolejką – tym razem czekam na to, żeby się dostać do koryta. Normalnie ilustracja porzekadła – już był u płota, już witał się z gąską… Dzielnie jednak znoszę to, że przede mną w kolejce 43 tysiące osób, bo… widzę też na liczniku, że za mną 600 tysięcy. A to cieszy, zwłaszcza, że kolega w pracy, gdzieś tam na szarym końcu.

Kolejka przesuwa się szybko – po dwóch dniach jestem w środku (czyli po prostu mam dostęp do apki). Oczekiwanie było porównywalne z wejściem do Utopii za czasów, gdy był to fajny klub i gdy warto było czekać by przejść przez selekcję.

No i jestem, mam i działam. Co zatem można w aplikacji zrobić w porównaniu z innymi aplikacjami? Przede wszystkim połączyć konta (tylko z gmaila) w jedno – to jednak żaden wynalazek bo inni też to mają. Najważniejsze, że można z poziomu aplikacji w bardzo prostu sposób zdecydować co zrobić z każdym mailem. Można więc go zarchiwizować, wykasować (na razie nic specjalnego – przecież wszędzie to się da zrobić), ale można też maila odłożyć na później. Później, które jest zorganizowane w taki sposób, że odkładam sobie maile na jutro, na wieczór, na weekend, na za tydzień, za miesiąc. Mogę też skorzystać z opcji someday, czyli pewnie na wieczne nigdy oraz wybrać ręcznie datę, kiedy mam do danej wiadomości wrócić. To jednak nic – najlepsze wrażenie zrobiło na mnie tworzenie z maili przydatnych list, w których wybieram opcję do poczytania, do kupienia, do obejrzenia, do przesłania dalej… To naprawdę dobre, bo najczęściej korzystam z tej funkcjonalności, gdy po prostu chcę posegregować moje wiadomości.

Powiem jedno – opłaciło się czekać. Mailbox spełnia moje oczekiwania i dlatego polecam każdemu. Apka jest bezpłpatna, bo twórcy przyjeli model podobny do dropboxa – wersja podstawowa za dara, wersje biznesowe na full wypasie za trochę siana. Na razie tych biznesowych nie ma, ale to nie szkodzi, bo w wersji „na biedniaka” też jest miło posegregować wszystkie wiadomości i przejść do momentu – zero maili.

Kończę, bo przyszedł email… muszę z nim coś zrobić. Stan zero uzależnia.

Post Scriptum – Mailboxa już z nami niestety nie ma. Jak to się stało i czym można go zastąpić? Informacje znajdziesz w tym artykule: What happened to mailbox.